niedziela, 10 stycznia 2016

"No future" - czyli recenzja co jej Rzepa nie chciała


Znane jest powiedzenie Nic dwa razy się nie zdarza – rzeczywistość jednak czasem zadaje kłam temu stwierdzeniu. Tak właśnie stało się w przypadku „No future! Historia Krakowskiej FMW”. To prawie niemożliwe, ale duet Gawlikowski i Lewandowski znów to zrobił. Napisał świetną książkę o historii najnowszej! Bardzo lubię czytać o historii, lubię gdy książka jest długa i bogata w fakty, ale także gdy jest po prostu dobrze napisana. Wielu autorów to obiecuje, wiele książek wygląda obiecująco – niestety ze smutkiem muszę przyznać, że najczęściej spotyka mnie zawód. Jednak zarówno tym razem, jak i poprzednio gdy sięgałem po „Gaz na ulicach” nie zawiodłem się. 

Pomimo swej objętości (blisko 1100 stron!) książka, a w zasadzie książki, bo można by rzec, tradycyjnie już jest to dwu tomowe wydanie, bardzo szybko się czyta. I to jest powód, dla którego zarówno format, jak i solidna oprawa w tym wypadku się bronią, albowiem zazwyczaj jestem zwolennikiem miękkich okładek i zeszytowych formatów. Lubię móc czytać książkę wszędzie, szczególnie w podróży, także tej codziennej do pracy i do domu. Dlatego zazwyczaj unikam wszelkich opasłych jednotomowych wydań w solidnych oprawach. 


Nie wiem czy zabieg podziału książki w tej proporcji 7:3 był celowy, niejako zamierzony przez autorów. Czy tez wynikał ze względów technicznych, ale tak jak są czasem mecze gdzie zawodnicy grają tak pięknie, że chciało by się dogrywki – podobnie jest i tutaj. Po tych „pierwszych” 700 stronach nie ma się uczucia zmęczenia, wręcz przeciwnie chce się więcej.

Skoro już wspomniałem o oprawie, to wypada pochylić się także nad okładką – znów jest dobrze – zaskakująco intrygująco i zarazem punkowo. Widać, że to książka o buncie trafna kolorystyka i intrygująca koncepcja wykorzystania autentycznego zdjęcia z jednej z najsłynniejszych demonstracji z grudnia 1989 r. Śmiało można powiedzieć, że także Miłosz Lodowski znów stanął na wysokości zadania. Okładki obu tomów różnią się, ale są utrzymane w tej samej „poetyce”. Jest tu wyraźnie widoczna spójność koncepcji i śmiałość w dokonywaniu wyborów – korzystanie z autentycznych dokumentów epoki właśnie jak plakaty, czy zdjęcia, przy jednoczesnym ich odświeżeniu w postaci adaptacji na okładkę książki. No i ten punkowy róż, ma się trochę wrażenie, że to chyba nie do końca zdjęcia – może kadr z komiksu – może nawet anime (mnie akurat skojarzyło się z Naruto ) - znów jest intrygująco i smakowicie. Chce się powiedzieć – oby więcej takich!


Na początku tej recenzji wspomniałem, że życie czasem płata nam figla i pewne sytuacje się powtarzają. Jednak chcąc być precyzyjnym i dokładnym – trzeba oddać honor autorom, że nie jest to czysta powtórka z rozrywki, ale wspięcie się na drabinie kompetencji o kolejny szczebel w górę. Trochę jestem w kropce, bo gdybym miał punktować jak przy poprzedniej recenzji w skali 1-10 to musiałbym się chyba złamać i dać to 10. Dlaczego? Powodów jest kilka. Choć wszystkie można by streścić w prostym schemacie, autorzy zachowali to co dobre z poprzedniej publikacji i dołożyli trochę nowego czyniąc dobre jeszcze lepszym.

Po pierwsze - książka jest dłuższa niż poprzednia, a jednak nadal bardzo dobrze się ją czyta. Styl jest świetnie dobrany, czytelnik ma wrażenie pełnej interakcji bycia w centrum opisywanych wydarzeń. Jest tak dzięki znanemu już zabiegowi częstego oddawania głosu świadkom wydarzeń w postaci dłuższych wypowiedzi, czy to wywiadów, czy przytoczeniu jakiegoś dokumentu.


Po drugie - pojawiły się przypisy i trzeba przyznać, że jest ich sporo. Podwyższa to zdecydowanie rangę książki jako pełnoprawnej publikacji naukowej. Na całe szczęście autorzy oparli się zgubnej manierze takiego nagromadzenia odsyłaczy, że w swym rozwinięciu zaczynają one stanowić konkurencję dla głównej treści książki. Bardzo podoba mi się również zabieg ograniczenia ciągłości numeracji do jednego rozdziału. Słowem jest tak jak być powinno książka nie straszy przypisami, a nic im zarzucić nie można. Swoją drogą polecałbym to uwadze wielu uczestników seminariów licencjackich, magisterskich, czy nawet doktorskich – chcecie robić dobre przypisy – zajrzyjcie do „No future!”

Po trzecie - sam sposób podziału treści na rozdziały i podrozdziały. Też już mechanizm dobrze znany, ale jednak ulepszony. Z jednej strony bardzo logiczny i ułatwiający odnalezienie się w treści książki, z drugiej wyróżniony graficznie w dyskretny sposób adekwatnie już do publikacji naukowej.


Po czwarte – muzyka. Można zdziwić się, ale jest jej w książce naprawdę sporo. Nie tylko w postaci cytatów z tekstów piosenek umieszczonych na początku rozdziałów, ale także w środku tekstu pisanego autorzy umiejętnie potrafią wpleść nawet i dłuższy fragment dla podkreślenia nastroju jaki wówczas panował wśród federatów. To znów powtórzenie zabiegu skrócenia dystansu i wejścia czy nawet wciągnięcia czytelnika do środka opisywanych wydarzeń. A młodszych czytelników może i zainspiruje do przesłuchania, chociaż kilku kawałków – łatwo je znaleźć w Internecie. 

Po piąte - zdjęcia. Znów dobrze znany zabieg – są integralną częścią tekstu, nie przeszkadzają, nie rozpraszają – dobrze dobrane i zgrane z tym co się wyłania ze słowa pisanego w danym fragmencie lektury. Także dobrze opracowane graficznie przedruki antysystemowej małej poligrafii szkolnej, ale także i mapek z akt IPN dotyczących tzw. „zabezpieczenia porządku publicznego”. Słowem ma się wrażenie, że zdjęć i grafiki jest więcej i że jest to z korzyścią dla książki.


Po szóste – zdrowy stosunek do dokumentów z IPN, czyli akt SB. Ale tu już oddam głos samym autorom:

Historycy lubiący teorie spiskowe mają skłonność do wyciągania pochopnych wniosków z faktu intensywnej inwigilacji jakiegoś środowiska przez SB, Zgodnie z taką interpretacją intensywna inwigilacja, zwłaszcza w połączeniu z prowadzeniem przez dane środowisko aktywnych działań, uzasadnia hipotezę, że wszystko odbywało się za przyzwoleniem SB, a może nawet z jej inspiracji. 

W naszym przekonaniu jest odwrotnie. Intensywna inwigilacja świadczy o tym, że dane środowisko jest postrzegane przez SB jako duże zagrożenie ( w przypadku krakowskiej FMW było tak od wiosny 1987 r.), a prowadzenie aktywnej działalności mimo takiej inwigilacji jest powodem do dumy a nie do wstydu.

Po siódme – utrzymanie dobrego zwyczaju załączenia klasycznego spisu treści na końcu każdego tomu, niby mała rzecz, a cieszy. Bardzo ułatwia to pracę z książką, gdy chce się znaleźć szukany fragment. Tym bardziej, że w tytułach poszczególnych rozdziałów zawarto datację okresu jakiego one dotyczą.


Po ósme - zamieszczenie bardzo dokładnego kalendarium na końcu książki. Też zabieg znany z poprzedniej publikacji, pozwala ułożyć sobie całą tę opowiedzianą historię w sposób chronologiczny. Znów aż się prosi o apel do zawodowych historyków by tak konstruować publikacje – daje to możliwość dużo lepszego uporządkowania i przyswojenia zdobytej wiedzy.

Po dziewiąte – znów mocnym punktem książki Gawlikowskiego i Lewandowskiego jest bibliografia. Kolejny raz imponuje liczba przeprowadzonych wywiadów, która idealnie balansuje źródła w postaci dokumentów ze zbiorów archiwum IPN. Zdecydowanie wybija to z ręki potencjalnych krytyków argument, o pisaniu książek o historii najnowszej w oparciu o bezpieczniackie papiery. Dla młodszego pokolenia szczególnie interesujący może być również wykaz materiałów dostępnych on-line.

Po dziesiąte – zaczyna się jak u Hitchcocka. Od trzęsienia ziemi – choć tu konkretne akurat od rozróby o Lenina, którego broni „pierwszy niekomunistyczny premier”. Potem jest jeszcze ciekawiej pojawia się Maleszka, nawrócony oficer ZOMO, sprawa ks. Popiełuszki, gry operacyjne SB wokół jednego z liderów FMW. Więcej nie będę zdradzać z tego potoku wrażeń i emocji, dość powiedzieć, że całość kończy się okupacją gmachu KW PZPR i jego odbiciem, a to tylko smaczki z tomu pierwszego. O drugim nie powiem Wam nic by wzbudzić większą ciekawość – powiem tylko, że warto i ma się chęć kontynuacji lektury. Trzeba jednak powiedzieć również, że jest bardzo merytorycznie – naprawdę, niemal każdy aspekt dziejów krakowskiej FMW został tu naświetlony, zresztą jest też spora wzmianka o grupach z poza dawnej stolicy. Na pewno po lekturze tej książki postać Bogdana Włosika – przestanie być anonimowym imieniem i nazwiskiem dla młodszego pokolenia, a także ku może zaskoczeniu niektórych, podczas lektury natrafimy na dobrze znane nazwiska ze świata mediów czy polityki.


To wszystko ze sobą świetnie współgra – forma i treść, tworząc pozycję nie boję się tego słowa napisać – kompletną – pod każdym względem. Być może dane nam jest obserwować pojawienie się świetnego tandemu autorskiego na rynku książki historycznej. I co najważniejsze zespół Gawlikowski i Lewandowski nie boi się pisać o historii najnowszej, nawet jeśli w pewnej mierze sami byli jej świadkami czy uczestnikami. Śmiało sięgają po nowe jak i sprawdzone formy i metody prezentacji wiedzy historycznej. Zdecydowanie pokazując, że epoka grubych ksiąg w twardych oprawach wcale nie minęła i że książka historyczna ma się dobrze w swej kondycji przy tak silnej konkurencji ze strony różnych projektów multimedialnych. Można powiedzieć, że Gawlikowski i Lewandowski, w swej drugiej książce warsztatowo wydorośleli i dali pełnokrwistą publikację naukową, choć podaną w bardzo przystępny sposób. Ujmując sprawę krótko choć paradoksalnie „No future!” - ma przyszłość przed sobą – jej autorzy także.

piątek, 24 października 2014

Podwójna polemika porocznicowa z Ziemkiewiczem i Mròwką


Jeszcze nie leżymy na linach, jeszcze nas nie liczą, jeszcze trener nie rzucił ręcznika …czyli historyka i historii miejsce w debacie publicznej.

O kapitalizmie, Leninie, targetowaniu produktu i czytaniu książek słów kilka, a także o Klosie , Big Brotherze i Natalii Siwiec

W zasadzie dla mnie osobiście 1 sierpnia jest ważniejszą datą niż 1 września, pewnie może to trącić trochę słynnym sporem o wyższości Świąt Wielkiej Nocy nad Świętami Bożego Narodzenia, ale dla mnie i tu i tu pierwsza data jest ważniejsza. Spór teologiczny odkładam na inny tekst ;) może się czytelnik doczeka, jak mnie ktoś sprowokuje. Tak bo z reguły teksty takie jak ten piszę jako odpowiedź na pewną prowokację, zamierzoną lub nie ale jednak intelektualną. Mój tekst jest bezpośrednią odpowiedzią na tekst Niewłaściwi adresaci, czyli dlaczego list otwarty Rafała Ziemkiewicza nic nie da Przemysława Mrówki – redaktora naczelnego Histmaga, ale ten kołowrotek sięga dalej bo sprawcą całego zamieszania jest publicysta Rafał Ziemkiewicz, który z kolei sprowokował kolegę Przemka. Tak więc siłą rzeczy będzie to trochę polemika z oboma autorami.

Co takiego zrobił Rafał Ziemkiewicz? Ano wymyślił bardzo piękny sposób na promocję swojej najnowszej książki Jakie piękne samobójstwo ze wspomnianą już datą wybuchu II Wojny Światowej. Mianowicie uczynił list otwarty do posłów RP i do listu dołączył egzemplarz książki dla każdego z 460 wybrańców Narodu, ba idąc z duchem czasu nagrał nawet krótki filmik na YT w którym w zwięzły sposób mówi o tej akcji. Ma ona być przyczynkiem do debaty wobec sytuacji jaka się stale rozwija za naszą wschodnią granicą, a jej hasłem przewodnim ma być „Nigdy więcej klęski”.

W swoim  tekście kolega redaktor naczelny stawia 3 tezy, by ułatwić życie czytelnikowi pozwolę sobie je tu prawem cytatu zamieścić:

1. Rafał Ziemkiewicz wymyślił szalenie skuteczny sposób reklamowania swej książki, skoro ja również w tej chwili o niej piszę.
2. Zarówno ja, jak i reszta historyków, możemy tylko zzielenieć z zazdrości o pewność siebie autora „Polactwa” i „Pieprzonego losu kataryniarza”, który bez skrępowania jest w stanie wysłać swoją książkę i określić ją jako punkt wyjścia do dyskusji nad przyszłością Polski. I proszę mnie źle nie zrozumieć: w moich słowach nie ma ani cienia sarkazmu. My, wychowankowie Klio, powinniśmy w końcu również wyjść z naszej wieży z kości słoniowej i również zacząć traktować swoją pracę jako wartościową dla debaty nad przyszłością państwa. Do tego zagadnienia jeszcze wrócimy.
3. Rafał Ziemkiewicz prawidłowo zdiagnozował problem, ale do leczenia zabrał się od tak niewłaściwej strony, że aż trudno uwierzyć, by serio liczył na jakiś efekt.

Za rzecz bezsporną autor pierwszej polemiki, uznał kwestie marketingowe. To w sumie rzecz oczywista, że reklama jest dźwignią handlu i to normalne, że każdy autor chce sprzedać swoje idee, a przy okazji zyskać trochę popularności. Ja jednak pozwolę sobie trochę się nad tym punktem pochylić. W sumie w powyższej parafrazie już to robić zacząłem. Mianowicie tego co brakuje obecnie wielu naukowcom, nie tylko historykom, to zdolności autoreklamy i promocji. Może to dziwnie zabrzmi dla niektórych, szczególnie utytułowanych i siwych głów, ale tak jest - Nauka potrzebuje promocji ! Niewykluczone, że właśnie teraz bardziej niż kiedykolwiek. Wszelkich wątpiących z pokolenia współczesnych 30. latków i starszych odsyłam do kultowej pozycji telewizyjnej jaką była Sonda znakomitych redaktorów Andrzeja Kurka i Zdzisława Kamińskiego, czy już bliższy współczesności program Laboratorium Wiktora Nidzickiego. Oczywiście gdy się pomyśli o historii od razu jako równoważnik przychodzi na myśl redaktor Bogusław Wołoszański z jego produkcjami telewizyjnymi właśnie z lat 90. XX w. Dlaczego piszę tu o formatach na srebrny ekran?? Bo owi prekursorzy świetnie wyczuli trend, zmieniło nam się społeczeństwo, które w większości niestety książek nie czyta, smutne to ale prawdziwe. Jako, że wszechświat nie znosi próżni, a gorszy pieniądz wypiera lepszy, to za to filmy w każdej postaci chłonie, w tym także te o tematyce dokumentalnej lub para dokumentalnej co tłumaczy popularność kanałów typu Discovery czy National Geographic. Można by ten temat oczywiście rozwijać, ale nie to jest głównym celem tego tekstu, dość powiedzieć, że czas się obudzić Panie i Panowie z katedr!! Czas zejść na ziemię i zobaczyć jakie mamy społeczeństwo. Nie oszukujmy się, jeśli chcemy zarabiać i chcemy mieć pieniądze na naukę, musimy zacząć trafiać do ludzi którzy mają pieniądze, ale także do tych, którzy będą zainteresowani tym co robimy. A jeśli tak to czas dostosować formę przekazu do tego co preferuje odbiorca. By było jasne, nie jestem wrogiem książek i ich pisania wręcz przeciwnie, kocham je i rozbudowuję stale (choć złośliwi powiedzą, że może przesadnie) własną biblioteczkę.  Jednak ludzi którzy to robią jest coraz mniej, a jeśli nawet to w większości są zainteresowani powieściami i literaturą lekką, łatwą i przyjemną. Nie oszukujemy się, że wybrańcy narodu z ulicy Wiejskiej są tu jakimś wyjątkiem pod tym względem, idę o zakład, że prezentują raczej przekrój społeczeństwa w tej kwestii. W wielu innych zapewne niestety też :(

I tu dochodzimy do punktu drugiego, który można ująć słynnym leninowskim pytaniem „Co robić?”

Paradoksalnie dokładnie to o czym wspomniałem na początku tego tekstu i co tak świetnie zrobiło dwóch wspomnianych wcześniej przeze mnie redaktorów - Prowokować!! Trzeba właśnie wyrwać społeczeństwo z chocholego tańca otępienia. I świetnie to robią producenci formatów telewizyjnych, z których należy w tym względzie brać przykład. Wbrew pozorom Big Brother nie umarł i ma się dalej świetnie, w kolejnym wcieleniu jako Ekipa z Warszawy, czy Enjoy the view z Natalią Siwiec w roli głównej. Dziś, jeśli Historia i Historycy mają się przebić, to nie mają wyjścia - muszą iść tą drogą i robić ferment i hałas. Oczywiście nie na zasadzie pisania co im ślina na język przyniesie i wydawania dzieł o prowokacyjnych tytułach i bajkopisarskiej treści (choć te trzeba przyznać świetnie się sprzedają). Jako, że jak raz już wspomniałem wszechświat nie znosi próżni, to właśnie w tą świeżą dziurę rynku śmiało weszli różnej maści dziennikarze i publicyści zagarniając dla siebie czytelników i profity. By była jasność, ja nie nawołuję do obniżenia standardów, wręcz przeciwnie, bardzo chcę by w nauce pozostały one wysokie. Jednak trzeba sobie powiedzieć prawdę prosto w oczy. Dziś tak jak i kiedyś światem rządzi pieniądz. Jeśli chcesz go mieć, musisz umieć się sprzedać jak by to okrutnie nie brzmiało. Te kilkadziesiąt lat PRL zakonserwowało Polską Naukę niczym mamuty w syberyjskim lodzie. Naukowcy przyzwyczaili się do swoich wież z kości słoniowych, gdzie mogą uprawiać swoją Sztukę Wysoką od której wara profanom, a Państwo ma dawać pieniądze na badania i słuchać światłych rad naukowego stanu. Co do tego czy Państwo kiedykolwiek ich słuchało to śmiem wątpić, ale już taki pewien nie jestem czy wielu zasłużonych mniej lub bardziej nie żyło w takiej iluzji i wpajało ją w serca młodych adeptów, zasłaniając oczy kataraktą na realia lat 90. i późniejszych. Kiedy zaczynało się panowanie kapitalizmu i w miarę wolnego rynku, paradoksalnie najbardziej wolny rynek był na początku tego okresu, za kadencji ministra Mieczysława Wilczka.

I tu dochodzimy do kolejnego punktu. Trzeba przyjąć postawę dobrego przedsiębiorcy, który dla maksymalizacji zysku dobrze targetuje swoje produkty, a nie wciska każdemu ten sam towar niezależnie od oczekiwań i potrzeb klienta. To znaczy ma ofertę zarówno dla przeciętnego Kowalskiego, jak i pakiet VIP dla ludzi o znacznie zasobniejszym portfelu. Oczywiście nie chodzi mi tu o to by budować tamy w dostępie do wiedzy i powiększaniu grona wykluczonych z tego dobra. Wręcz przeciwnie, chodzi mi o to by umieć napisać zarówno publikację na wpół publicystyczną, zawierającą pewną dozę przypisów i napisaną przystępnym językiem pozbawionym naukowego żargonu, tak jak to świetnie robią amerykanie od lat!!, a także pozycję stricte naukową. I to się przekłada na już zasygnalizowane proste ale bolesne konkrety. Dla ludu trzeba pisać przystępnie, ale też niezbyt długo i w poręcznym formacie, tak by można było zabrać tę książkę jak powieść do torby i czytać w pociągu, tramwaju, czy autobusie. Mnie osobiście najbardziej zniechęcają do kupienia 800 stronicowe tomiszcza formatu A4 w twardej oprawie :( Gdzie to czytać?? Chyba tylko w czytelni lub w zaciszu domu gdy ma się czas i okazję do tego i najlepiej na wygodnym pulpicie, niczym nie przymierzając na kościelnej ambonie, a jeszcze lepiej w dymie kadzideł. Co jak mniemam ucieszyło by wiele siwych głów, uznających, że w końcu ich wiekopomne dzieło ma odpowiednią oprawę by lud prosty mógł chłonąć mądrości w nim zawarte. Niestety, a może i na szczęście, wbrew tym pobożnym życzeniom, współczesny handel, a tym samym także rynek książki historycznej rządzi się innymi prawami.

I warto zauważyć, że reguły te świetnie opanowali dziennikarze piszący książki historyczne i patrząc po półkach w księgarniach, towar świetnie się rozchodzi bo jest na niego zapotrzebowanie. Czyli warto uczyć się od konkurencji, bo jak mawia inne przysłowie, naśladownictwo jest najwyższą formą pochwały. I tu wracamy do promocji, którą też trzeba profesjonalnie organizować, choć nie trzeba do tego wielkich nakładów – świetnie to widać m.in. na spotkaniach z redaktorami Leszkiem Żebrowskim czy Tadeuszem M. Płużańskim, na których sale są pełne, a nagrania na YT cieszą się wielokrotnymi odsłonami. Jeśli historycy chcą mieć czytelników muszą być blisko nich i tu zgoda, że muszą opuścić swoje święte wieże, lub chociażby podwyższenia uczelnianych katedr.

No właśnie, rzecz ostania czyli obecność historyków w przestrzeni publicznej – sporo jest wywiadów w różnych telewizjach z profesorami w dniach ważnych rocznic narodowych. Chwała im za to i szacunek!! Jednak na co dzień, na srebrnym ekranie błyszczą celebryci i raczą rzesze często nieświadomych odbiorców, swymi mądrościami jak nie przymierzając znany aktor o dzieciach pod Cedynią. Skąd to się bierze, ano z mojej obserwacji prowadzonej z bliska przy produkcji historycznych programów telewizyjnych, wygląda na to, że z prostego mechanizmu jakim rządzi się to medium – słupkami oglądalności. To znaczy by program się oglądał musi być ciekawy, czyli musi być jasny spór pośród gośćmi w studiu. Wyraźna linia podziału jak nie przymierzając w skrajnym wydaniu u Jerego Springera, czy u naszej TVN-owskiej Ewy Drzyzgi. Musi być jak w Czterech pancernych i psie, Stawce większej niż życie czy 07 zgłoś się, które nadal dobrze się oglądają. Musi być swój i wróg – naszemu kibicujemy i chcemy by wygrał. Do tego niezbędne jest określenie wyraźne kto jest tym naszym. A tego niestety historycy się boją. Żaden publicznie nie skrytykuje drugiego, no bo wiadomo, ten drugi się obrazi i się odegra, uwali mi magistranta, doktoranta czy nawet habilitanta i co ja biedny pocznę? A zresztą, po co mi to?? Pieniędzy z tego nie ma, punktów za to też na uczelni nie dadzą, a koledzy jeszcze z zazdrości o sławę i popularność wyśmieją. I tak wygląda patologia polskiego światka naukowego – takie właśnie polskie piekiełko. Więc nie dziwmy się, że naukowcy do TV się nie garną i w publiczne ostre i medialne polemiki nie wchodzą, no bo w sumie w imię czego? Za to w ich miejsce znów wdzięcznie i z pewnością siebie wkraczają znani publicyści.

Wygląda na to, że wyszła nam z tego kwadratura koła czy inny węzeł gordyjski, zaplątaliśmy się i wracamy do owego pytania wodza rewolucji: Co robić? Mianowicie nim zaczniemy wchodzić w dyskusje o naprawie Rzeczypospolitej, trzeba otworzyć szeroko okna i przewietrzyć duszne sale uczelnianych katedr niczym zrobił to nie przymierzając Jan XXII zwołując Sobór Watykański II!! Modne dziś słowo deregulacja ciśnie tu się na usta, dziś trzeba znów się zastanowić czym zawód historyka jest? Czym się ma zajmować historyk i jak ma uprawiać tę naukę? Jak ją finansować i jak popularyzować? Czy może powinno być tak, że trzeba dokonać pewnego podziału na to co będzie finansowane ze środków publicznych i na to co sfinansują prywatni sponsorzy? Czy może warto przywrócić świetne idee mecenatu znane przecież już od czasów antycznych, może trzeba nam ogólnonarodowego programu gdzie w jasny sposób wytłumaczymy społeczeństwu czemu historia jest ważna i potrzebne są na nią nakłady finansowe i co w zamian za nie społeczeństwo dostanie?

Tych pytań można postawić wiele i jestem gotów wydłużyć tę listę, choć myślę, że to nie do końca jeszcze czas i miejsce na to. Może potrzebny nam taki sobór historyczny, ale nie zamknięty w wąskim gronie historyków, ale otwarty na ludzi z zewnątrz, którzy czasem widzą wiele spraw ostrzej, bez wspomnianej katarakty na oczach i wprost powiedzą rzeczy trudne i bolesne, choć prawdziwe i potrzebne by iść dalej.

Kończąc te rozważania pozwolę sobie użyć przykładu z innej dyscypliny sportowej, jeszcze nie leżymy na deskach, jeszcze nas nie liczą, a trener nie rzucił ręcznika – może jesteśmy trochę poobijani, ale jeszcze mamy trochę siły i parę technik w zanadrzu, tylko czy starczy nam chęci, motywacji i ambicji by powalczyć dalej??