niedziela, 10 stycznia 2016

"No future" - czyli recenzja co jej Rzepa nie chciała


Znane jest powiedzenie Nic dwa razy się nie zdarza – rzeczywistość jednak czasem zadaje kłam temu stwierdzeniu. Tak właśnie stało się w przypadku „No future! Historia Krakowskiej FMW”. To prawie niemożliwe, ale duet Gawlikowski i Lewandowski znów to zrobił. Napisał świetną książkę o historii najnowszej! Bardzo lubię czytać o historii, lubię gdy książka jest długa i bogata w fakty, ale także gdy jest po prostu dobrze napisana. Wielu autorów to obiecuje, wiele książek wygląda obiecująco – niestety ze smutkiem muszę przyznać, że najczęściej spotyka mnie zawód. Jednak zarówno tym razem, jak i poprzednio gdy sięgałem po „Gaz na ulicach” nie zawiodłem się. 

Pomimo swej objętości (blisko 1100 stron!) książka, a w zasadzie książki, bo można by rzec, tradycyjnie już jest to dwu tomowe wydanie, bardzo szybko się czyta. I to jest powód, dla którego zarówno format, jak i solidna oprawa w tym wypadku się bronią, albowiem zazwyczaj jestem zwolennikiem miękkich okładek i zeszytowych formatów. Lubię móc czytać książkę wszędzie, szczególnie w podróży, także tej codziennej do pracy i do domu. Dlatego zazwyczaj unikam wszelkich opasłych jednotomowych wydań w solidnych oprawach. 


Nie wiem czy zabieg podziału książki w tej proporcji 7:3 był celowy, niejako zamierzony przez autorów. Czy tez wynikał ze względów technicznych, ale tak jak są czasem mecze gdzie zawodnicy grają tak pięknie, że chciało by się dogrywki – podobnie jest i tutaj. Po tych „pierwszych” 700 stronach nie ma się uczucia zmęczenia, wręcz przeciwnie chce się więcej.

Skoro już wspomniałem o oprawie, to wypada pochylić się także nad okładką – znów jest dobrze – zaskakująco intrygująco i zarazem punkowo. Widać, że to książka o buncie trafna kolorystyka i intrygująca koncepcja wykorzystania autentycznego zdjęcia z jednej z najsłynniejszych demonstracji z grudnia 1989 r. Śmiało można powiedzieć, że także Miłosz Lodowski znów stanął na wysokości zadania. Okładki obu tomów różnią się, ale są utrzymane w tej samej „poetyce”. Jest tu wyraźnie widoczna spójność koncepcji i śmiałość w dokonywaniu wyborów – korzystanie z autentycznych dokumentów epoki właśnie jak plakaty, czy zdjęcia, przy jednoczesnym ich odświeżeniu w postaci adaptacji na okładkę książki. No i ten punkowy róż, ma się trochę wrażenie, że to chyba nie do końca zdjęcia – może kadr z komiksu – może nawet anime (mnie akurat skojarzyło się z Naruto ) - znów jest intrygująco i smakowicie. Chce się powiedzieć – oby więcej takich!


Na początku tej recenzji wspomniałem, że życie czasem płata nam figla i pewne sytuacje się powtarzają. Jednak chcąc być precyzyjnym i dokładnym – trzeba oddać honor autorom, że nie jest to czysta powtórka z rozrywki, ale wspięcie się na drabinie kompetencji o kolejny szczebel w górę. Trochę jestem w kropce, bo gdybym miał punktować jak przy poprzedniej recenzji w skali 1-10 to musiałbym się chyba złamać i dać to 10. Dlaczego? Powodów jest kilka. Choć wszystkie można by streścić w prostym schemacie, autorzy zachowali to co dobre z poprzedniej publikacji i dołożyli trochę nowego czyniąc dobre jeszcze lepszym.

Po pierwsze - książka jest dłuższa niż poprzednia, a jednak nadal bardzo dobrze się ją czyta. Styl jest świetnie dobrany, czytelnik ma wrażenie pełnej interakcji bycia w centrum opisywanych wydarzeń. Jest tak dzięki znanemu już zabiegowi częstego oddawania głosu świadkom wydarzeń w postaci dłuższych wypowiedzi, czy to wywiadów, czy przytoczeniu jakiegoś dokumentu.


Po drugie - pojawiły się przypisy i trzeba przyznać, że jest ich sporo. Podwyższa to zdecydowanie rangę książki jako pełnoprawnej publikacji naukowej. Na całe szczęście autorzy oparli się zgubnej manierze takiego nagromadzenia odsyłaczy, że w swym rozwinięciu zaczynają one stanowić konkurencję dla głównej treści książki. Bardzo podoba mi się również zabieg ograniczenia ciągłości numeracji do jednego rozdziału. Słowem jest tak jak być powinno książka nie straszy przypisami, a nic im zarzucić nie można. Swoją drogą polecałbym to uwadze wielu uczestników seminariów licencjackich, magisterskich, czy nawet doktorskich – chcecie robić dobre przypisy – zajrzyjcie do „No future!”

Po trzecie - sam sposób podziału treści na rozdziały i podrozdziały. Też już mechanizm dobrze znany, ale jednak ulepszony. Z jednej strony bardzo logiczny i ułatwiający odnalezienie się w treści książki, z drugiej wyróżniony graficznie w dyskretny sposób adekwatnie już do publikacji naukowej.


Po czwarte – muzyka. Można zdziwić się, ale jest jej w książce naprawdę sporo. Nie tylko w postaci cytatów z tekstów piosenek umieszczonych na początku rozdziałów, ale także w środku tekstu pisanego autorzy umiejętnie potrafią wpleść nawet i dłuższy fragment dla podkreślenia nastroju jaki wówczas panował wśród federatów. To znów powtórzenie zabiegu skrócenia dystansu i wejścia czy nawet wciągnięcia czytelnika do środka opisywanych wydarzeń. A młodszych czytelników może i zainspiruje do przesłuchania, chociaż kilku kawałków – łatwo je znaleźć w Internecie. 

Po piąte - zdjęcia. Znów dobrze znany zabieg – są integralną częścią tekstu, nie przeszkadzają, nie rozpraszają – dobrze dobrane i zgrane z tym co się wyłania ze słowa pisanego w danym fragmencie lektury. Także dobrze opracowane graficznie przedruki antysystemowej małej poligrafii szkolnej, ale także i mapek z akt IPN dotyczących tzw. „zabezpieczenia porządku publicznego”. Słowem ma się wrażenie, że zdjęć i grafiki jest więcej i że jest to z korzyścią dla książki.


Po szóste – zdrowy stosunek do dokumentów z IPN, czyli akt SB. Ale tu już oddam głos samym autorom:

Historycy lubiący teorie spiskowe mają skłonność do wyciągania pochopnych wniosków z faktu intensywnej inwigilacji jakiegoś środowiska przez SB, Zgodnie z taką interpretacją intensywna inwigilacja, zwłaszcza w połączeniu z prowadzeniem przez dane środowisko aktywnych działań, uzasadnia hipotezę, że wszystko odbywało się za przyzwoleniem SB, a może nawet z jej inspiracji. 

W naszym przekonaniu jest odwrotnie. Intensywna inwigilacja świadczy o tym, że dane środowisko jest postrzegane przez SB jako duże zagrożenie ( w przypadku krakowskiej FMW było tak od wiosny 1987 r.), a prowadzenie aktywnej działalności mimo takiej inwigilacji jest powodem do dumy a nie do wstydu.

Po siódme – utrzymanie dobrego zwyczaju załączenia klasycznego spisu treści na końcu każdego tomu, niby mała rzecz, a cieszy. Bardzo ułatwia to pracę z książką, gdy chce się znaleźć szukany fragment. Tym bardziej, że w tytułach poszczególnych rozdziałów zawarto datację okresu jakiego one dotyczą.


Po ósme - zamieszczenie bardzo dokładnego kalendarium na końcu książki. Też zabieg znany z poprzedniej publikacji, pozwala ułożyć sobie całą tę opowiedzianą historię w sposób chronologiczny. Znów aż się prosi o apel do zawodowych historyków by tak konstruować publikacje – daje to możliwość dużo lepszego uporządkowania i przyswojenia zdobytej wiedzy.

Po dziewiąte – znów mocnym punktem książki Gawlikowskiego i Lewandowskiego jest bibliografia. Kolejny raz imponuje liczba przeprowadzonych wywiadów, która idealnie balansuje źródła w postaci dokumentów ze zbiorów archiwum IPN. Zdecydowanie wybija to z ręki potencjalnych krytyków argument, o pisaniu książek o historii najnowszej w oparciu o bezpieczniackie papiery. Dla młodszego pokolenia szczególnie interesujący może być również wykaz materiałów dostępnych on-line.

Po dziesiąte – zaczyna się jak u Hitchcocka. Od trzęsienia ziemi – choć tu konkretne akurat od rozróby o Lenina, którego broni „pierwszy niekomunistyczny premier”. Potem jest jeszcze ciekawiej pojawia się Maleszka, nawrócony oficer ZOMO, sprawa ks. Popiełuszki, gry operacyjne SB wokół jednego z liderów FMW. Więcej nie będę zdradzać z tego potoku wrażeń i emocji, dość powiedzieć, że całość kończy się okupacją gmachu KW PZPR i jego odbiciem, a to tylko smaczki z tomu pierwszego. O drugim nie powiem Wam nic by wzbudzić większą ciekawość – powiem tylko, że warto i ma się chęć kontynuacji lektury. Trzeba jednak powiedzieć również, że jest bardzo merytorycznie – naprawdę, niemal każdy aspekt dziejów krakowskiej FMW został tu naświetlony, zresztą jest też spora wzmianka o grupach z poza dawnej stolicy. Na pewno po lekturze tej książki postać Bogdana Włosika – przestanie być anonimowym imieniem i nazwiskiem dla młodszego pokolenia, a także ku może zaskoczeniu niektórych, podczas lektury natrafimy na dobrze znane nazwiska ze świata mediów czy polityki.


To wszystko ze sobą świetnie współgra – forma i treść, tworząc pozycję nie boję się tego słowa napisać – kompletną – pod każdym względem. Być może dane nam jest obserwować pojawienie się świetnego tandemu autorskiego na rynku książki historycznej. I co najważniejsze zespół Gawlikowski i Lewandowski nie boi się pisać o historii najnowszej, nawet jeśli w pewnej mierze sami byli jej świadkami czy uczestnikami. Śmiało sięgają po nowe jak i sprawdzone formy i metody prezentacji wiedzy historycznej. Zdecydowanie pokazując, że epoka grubych ksiąg w twardych oprawach wcale nie minęła i że książka historyczna ma się dobrze w swej kondycji przy tak silnej konkurencji ze strony różnych projektów multimedialnych. Można powiedzieć, że Gawlikowski i Lewandowski, w swej drugiej książce warsztatowo wydorośleli i dali pełnokrwistą publikację naukową, choć podaną w bardzo przystępny sposób. Ujmując sprawę krótko choć paradoksalnie „No future!” - ma przyszłość przed sobą – jej autorzy także.